Forum Forum Puchonów ;) Strona Główna Forum Puchonów ;)
puchońskie forum ;>
 
 FAQFAQ   SzukajSzukaj   UżytkownicyUżytkownicy   GrupyGrupy    GalerieGalerie   RejestracjaRejestracja 
 ProfilProfil   Zaloguj się, by sprawdzić wiadomościZaloguj się, by sprawdzić wiadomości   ZalogujZaloguj 

Przypadki panny Everett

 
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Forum Puchonów ;) Strona Główna -> Opowiadania
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
yadire
Cichociemna



Dołączył: 02 Paź 2005
Posty: 14
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Ze Smoczej Doliny

PostWysłany: Pon 20:03, 10 Paź 2005    Temat postu: Przypadki panny Everett

Wyczytałam dwie prośby. To miło, że chciałyście mieć u siebie "Przypadki...". A tak nawiasem mówiąc, to Liz nazywa się Everett, nie Everest. Żeby była jasność.
Co to ja jeszcze chciałam?
Aha. By zachować jakąś płynność, będę wklejała po jednym rozdziale. Choć następny już się pisze, to jednak skończony jeszcze nie jest, a jak juz się upora z poprawkami, to pewnie i ten najświeższy będzie gotowy.
I to chyba wszystko.
Yadire



Prolog, w którym poznajemy niezwykłą osobowość panny Morris i jej nowe utrapienie.
Kim jest Elizabeth Julia Everett?
Trudno powiedzieć. To znaczy trudno powiedzieć jaka jest. Co do jej personaliów, sprawa jest dość jasna. Dla niektórych. W tym dla mnie. I dla tych, którzy to przeczytają. Za jakiś czas co prawda, bo na razie powinnam skupić się na opisaniu tego, co wydarzyło się w Szkole i Stancji Dla Młodych Dam Imienia Siostry Matyldy. A wydarzyło się coś naprawdę niezwykłego...
Dzień zapowiadał się zwyczajnie. Słońce wstało jak zwykle o siódmej. A raczej o siódmej zawitało do pokoju panny Morris, która to właśnie o tej porze podniosła rolety.
Panna Morris nie przeciągnęła się - panna Morris nie należy do tego typu kobiet, który się przeciąga. Panna Morris właściwie należy do tego typu kobiet, które kawę piją zawsze PO śniadaniu i nie lubią kotów. Panna Morris nie przetarła zaspanych oczu, bo - przede wszystkim - przecieranie oczu nie leży w jej zwyczaju; poza tym nie miała zaspanych oczu - panna Morris takowych nie miewa.
Jednak dziś panna Morris została zmuszona do zrobienia czegoś, co także nie leży w jej zwyczaju. A mianowicie - panna Morris zdumionym spojrzeniem przyglądała się ciemnemu samochodowi, który właśnie wjeżdżał na szkolne podwórko. Zanim panna Morris zdążyła wymyślić jakieś sensowne wytłumaczenie dla tego niecodziennego zjawiska, z samochodu od strony kierowcy wyszedł wysoki mężczyzna i otworzył tylne drzwi. A raczej - miał zamiar otworzyć, ale nie zdążył, bo istota siedząca w środku uprzedziła go i sama sobie poradziła.
Brwi panny Morris podniosły się o dwa milimetry - nie muszę chyba pisać, że brwi panny Morris nie miały w zwyczaju podnosić się wyżej niż dwa milimetry - na taką impertynencję ze strony tejże istoty. Żadna z dziewcząt - gdyż jak się okazało stworzenie to było dziewczęciem - jakie znała, nie otwierała sobie sama drzwi!
Jednak to nie koniec dziwnych zdarzeń na dziś. Gdybym mogła, chętnie powiedziałabym pani Morris, że to dopiero ich początek. Niestety, nie mogę. Zresztą panna Morris i tak by nie uwierzyła. Dziewczę i rosły mężczyzna ruszyli pewnym krokiem w stronę wejścia.
W tym właśnie momencie naszej historii panna Morris uświadomiła sobie, kim może być i kim najpewniej jest dziewczę.

Nie tracąc czasu panna Morris dokonała krótkiej porannej toalety i wdziała codzienny strój. Choć epoka długich ciemnych sukien dawno już minęła, panna Morris się tym nie przejmowała. I tak nikt nie miał odwagi zasugerować pannie Morris zmiany stylu.
Wyprostowana i dumna weszła do holu, gdzie gości przyjmowała Lucy.
- Dziękuję, możesz odejść – rzekła władczo panna Morris w stronę szczupłej blondynki.
Dziewczę, na oko w wieku lat szesnastu, siedziało wygodnie rozłożone w fotelu. Brwi panny Morris znów powędrowały w górę.
Mężczyzna stał za fotelem i bacznym okiem obserwował każdy kąt pomieszczenia.
- Witam serdecznie w naszej stancji, panno Everett. Wierzę, że już wkrótce poczujesz się tu jak w domu.
Każdą nową uczennicę panna Morris witała właśnie w ten sposób – miłe słowa nie okraszone ani odrobiną uśmiechu. Dlatego też na twarzach większości nowych uczennic malowało się przerażenie – mniejsze bądź większe.
Natomiast ta dziewczyna zareagowała w całkowicie odmienny sposób. Na skrywany uśmiech brwi panny Morris zareagowały oburzeniem i uniosły zdecydowanie wyżej, niż to zwyczaj przewidywał.
Rosły mężczyzna milczał.
- Witam, panno Morris – zagruchało dziewczę głosem słodkim niczym miód. – Bo to zapewne pani jest dyrektorką? – Nie czekając na odpowiedź dziewczę kontynuowało. – Jestem Liz. Tatko obiecał, że znajdzie mi jakiś sympatyczny dom i okazało się, że jak zwykle mogłam na niego liczyć.
Wargi panny Morris przyjęły kształt linijki. To dziewczyna śmie się przy mnie odezwać? Co za impertynencja!
- Liz? To chyba nie jest twoje imię.
Dziewczyna zamrugała powiekami wyraźnie zbita z tropu. Panna Morris mówiła dalej.
- Jestem pewna, że w twoich dokumentach widnieje Elizabeth Dżuli Everett...
- Julia – wtrąciło dziewczę, - Moje drugie imię to Julia. Nie - dziewczę wzdrygnęło się - Dżulia.
Ona przerywa!
Panna Morris westchnęła głęboko. Po chwili była już spokojna.
- Dobrze. Zatem Julio, musisz przede wszystkim zapamiętać, że nie wolno przerywać starszym, kiedy mówią. Poza tym, dopóki znajdujesz się na terenie szkoły i stancji, będziesz nosić mundurek. Nie... TO – Panna Morris z obrzydzeniem spojrzała na strój dziewczyny, po czym ruszyła w kierunku schodów. – Pokoje uczennic mieszkających na stancji znajdują się na piętrze. Ty zostaniesz umieszczona razem z dwiema twoimi rówieśniczkami. Dziewczęta zjawią się dzisiaj około południa.
Rosły mężczyzna dźwignął walizkę Liz i poszedł za panną Morris. Sama Liz przyglądała się portretowi pewnej kobiety. Można by uznać ją za niezwykle piękną, gdyby nie wyraźny wąsik nad górną wargą.
- Elizabeth! – usłyszała surowy głos panny Morris. – Proszę za mną!
Tego dnia właśnie dnia zaczęło się coś, o czym do tej pory filozofom się nie śniło. Pannie Morris zresztą też. Ani nikomu, kto do tej pory znajdował się w Szkole i Stancji Dla Młodych Dam Imienia Siostry Matyldy.


Ciąg dalszy nastąpi...
Y.


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez yadire dnia Wto 21:11, 11 Paź 2005, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora
kociaczek
Misiolub



Dołączył: 09 Paź 2005
Posty: 26
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Wto 8:26, 11 Paź 2005    Temat postu:

Cytat:
- Co. – Kopnięcie – Za.– Kopnięcie – Wredne. – Kopnięcie – Babsko!

Tutaj te rozne slowka maja byc chyba z malej litery a jesli tak mialo byc to sorry

Cytat:
W rysach twarzy Liz dostrzegła aniołkowatą buźkę młodej dziedziczki rodzinnej firmy.

Tutaj po miedzy W rysach twarzy Liz ma byc przecinek

Ale widac ze opowiadanie jest starannie napisane wiecej bledow nie znalazlam.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
yadire
Cichociemna



Dołączył: 02 Paź 2005
Posty: 14
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Ze Smoczej Doliny

PostWysłany: Wto 21:11, 11 Paź 2005    Temat postu:

Dziękuję, Kociaczku, tylko mam taką prośbę do reszty - możnaby tak oceniać te części, które są na tym forum? Jakoś tak lepiej...
Zresztą mniejsza z tym. No, to lecę.
Yadire
Zaraz, ja to właściwie coś miałam zrobić... Aha, no tak!


Rozdział pierwszy, czyli witamy serdecznie!
Lucy ciekawie przyglądała się nowej pensjonariuszce. Co za nazwy! Zupełnie jak z innej epoki! Ale sama panna Morris też wyglądała jak z innej epoki.
Dziewczyna, Liz, jak Lucy usłyszała, nie była jakąś zachwycającą blond pięknością. Właściwie to nawet nie była blond. I zdecydowanie nie pięknością! Krótkie czarne włosy panoszyły się w nieładzie i wymykały niesfornie spod czerwonego kaszkietu. Usta małe i rozchylone w irytującym skrywanym uśmieszku. Nos rozpłaszczony. Cera wyjątkowo gładka, jak na nastoletnią pannę. Tylko oczy dziewczyny skłonne były przyciągnąć uwagę. Kolor zwykły, zielony, tylko czasami tliły się w nich jakieś dziwne iskierki...
Iskierki czego? Może śmiechu?
Lucy jednak nie była pewna.
- Lucy!
Panna Morris zeszła już z piętra.
- Słucham, panno Morris?
- Powiedz w kuchni, że na śniadanie czekamy w jadalni. Należy nakryć dla czterech osób.
Lucy zmarszczyła czoło.
- Czterech? Czyli dla pani, panny Everett, dla mnie... I?
- Towarzysz panny Everett zje z nami.
Lucy nadal stała przed panną Morris.
- Na co czekasz? Idź do kuchni i zajmij się wszystkim.
- Już idę, panno Morris.

- Liz, myślisz, że będziesz się tu dobrze czuła?
W głosie przyjaciela Liz słyszała niepokój. Nie była tym zdziwiona. Dyrektorka nie sprawiała sympatycznego wrażenia. Wszędzie dookoła panowała niezwykła cisza...
No i jeszcze te przeklęte mundurki!
- Nie wiem – powiedziała, nadal rozglądając się po pokoju. – Tu jest całkiem ładnie, tylko czegoś tu brakuje. Takiego powiewu...
- Wolności?
Wyraz twarzy Liz zmienił się. Dobrze, że panna Morris tego nie widziała!
- To się da naprawić.
Elizabeth Julia Everett sprawiała wrażenie osoby stanowczej. I taką osobą niewątpliwie była. Pewnie dlatego mężczyźnie przebiegł po plecach dreszcz niepokoju, kiedy dostrzegł niebezpieczne ogniki w oczach dziewczyny.
- Wziąłeś laptopa?
- Jest w twojej walizce. Tu nie można używać komputera... – przerwał na chwilę. – Co tobie zapewne nie będzie przeszkadzać...
Liz uśmiechnęła się przymilnie.
- Wiedziałam, że ty jeden dobrze mnie znasz!
- Nie powiedziałbym. Jak myślisz, dlaczego twój ojciec wybrał właśnie tę szkołę?
Liz nie była w stanie powstrzymać westchnięcia, na wspomnienie ojca i jego umoralniających kazań.
- Gdyż tatko był i nadal jest pełen nadziei, że z łobuziary zrobią damę. Co na pewno im się nie uda – Liz zaśmiała się złośliwie. – A teraz chodźmy już na to śniadanie, bo jestem głodna!
„Z łobuziary” - naprawdę ładnie powiedziane! Łobuziara...

Jadalnia w Szkole i Stancji Dla Młodych Dam Imienia Siostry Matyldy wyglądała tak, jak powinna wyglądać jadalnia w porządnej szkole dla dziewcząt. Szkole dla dziewcząt z dziewiętnastego wieku.
Długi stół, przy którym stało dwadzieścia ciemnobrązowych dębowych krzeseł z – Liz wykrzywiła się z niesmakiem – bladoróżowymi obiciami. Zasłony i inne detale w pokoju zostały idealnie dopasowane. Liz zaczęła wątpić, by to panna Morris zajmowała się urządzeniem pokoju.
- Istotnie – odparła panna Morris, bo Liz nie omieszkała nie poprosić o wyjaśnienie swojego odkrycia. – Urządzeniem jadalni, jak i całego domu zajmowała się Matylda MacGuillan, założycielka pensji. Miało to miejsce w 1862 roku. Od tamtego czasu nikt nie próbował kwestionować decyzji pani MacGuillan. Ani zmieniać wystroju domu.
- Jestem skłonna uwierzyć – mruknęła Liz do swojego talerza.
- Elizabeth! – upomniała ją panna Morris. – Proszę nie mamrotać pod nosem. I nie garb się! Damy siedzą prosto. I nie bawią się jedzeniem. Wytrzyj usta! Zanim się napijesz, musisz wytrzeć usta serwetką... Dokąd to się wybierasz, młoda damo?
Panna Morris nie zdążyła ugryźć się w język. „Dama” było ostatnim określeniem, jakim można by nazwać istotę, która właśnie wstała od stołu z wyraźnym zamiarem odejścia.
- Dziękuję – powiedziała z udawaną uprzejmością istota – ale nie jestem głodna.
Panna Morris na swoim miejscu, czyli w u szczytu stołu, czuła się niezwykle władczo. Właściwie panna Morris czuła się równie władczo w każdym innym miejscu.
- Nawet jeśli uważasz, że nie jesteś głodna, musisz siedzieć przy stole tak długo, aż najstarsza osoba, w tym wypadku ja, nie wstanie, lub, ewentualnie, nie udzieli ci pozwolenia na odejście.
Liz westchnęła. Jej westchnięcia zwykle oznaczały irytację. Tym razem nie było inaczej.
- Zatem czy mogę odejść, pani dyrektor?
Panna Morris uśmiechnęła się mimo woli. Uśmiechnęła się ledwo dostrzegalnie. Jednak był niewątpliwie to uśmiech triumfu.
- Masz się do mnie zwracać „panno Morris”, moja droga. Myślę, że... Tak, możesz odejść.

Liz ze złością kopała murek. Uderzenia nie szkodziły kamieniom, czego nie można powiedzieć o butach. Zamszowe buciki zazwyczaj źle znoszą wszelkie akty wandalizmu. Zwłaszcza, jeśli dokonuje się ich za pomocą takich właśnie bucików.
- Co. – Kopnięcie – Za.– Kopnięcie – Wredne. – Kopnięcie – Babsko! – Uderzenie dłonią w krzak rosnący pod murkiem.
- W pół godziny wygłosiła mi tyle kazań, co mama w ciągu tygodnia! Elizabeth to, Elizabeth tamto, Elizabeth śramto!
Kilka listków – a nawet sporo – posypało się na ziemię.
- Siedź prosto, nie baw się jedzeniem... A czy ja się bawiłam? Grzebałam łyżką w owsiance, to przecież nie grzech! No i wszyscy, poza mną oczywiście, mogli chrupać te bułeczki, a ja nie! Owsianka! Oto co mi przyszło jadać w... – Zerknęła na tabliczkę – Szkole i Stancji Dla Młodych Dam Imienia Siostry Matyldy! I co to za nazwa? Stancja?! No tak, przecież założyli to w dziewiętnastym wieku. Wtedy takie nazwy były całkiem pospolite... Ludzie! Mamy dwa tysiące czwarty rok! Nowe tysiąclecie! A ja mam się uczyć w szkole założonej dwieście lat temu i mieszkać na STANCJI! Pewnie z gronem zahukanych panienek z dobrych domów, dla których szczytem marzeń jest jakże ambitne stanowisko kury domowej! Cholera jasna!
Ostatnie słowa dotyczyły zapewne przykrego skaleczenie o kolec, gdyż krzak okazał się krzewem różanym.
- Jeszcze tego brakowało!
- Powinnaś to przemyć wodą utlenioną.
Liz aż podskoczyła, słysząc obcy głos. Odetchnęła z ulgą, że nie jest to głos nowej dyrektorki. Mimo wszystko wolała nie robić sobie kłopotów pierwszego dnia. Po tygodniu – to już co innego.
- A potem to zakleić plastrem. Możesz też possać palec, żeby przestał krwawić.
Liz nadal stała nieruchomo. Cóż to za stworzenie! Pewnie wyskoczyło prosto z jednego z tych obrazów wiszących w domu. Słodka twarzyczka niewinnego aniołka. Wrażenie to potęgowały jeszcze blond loczki i błękitne oczęta. Widok tak słodki, że aż mdliło. Na szczęście stworzenie odpuściło sobie róż i ubrało się w zwykły szary mundurek. Liz poznała ten mundurek. Identyczny musiała sobie sprawić przed przyjazdem tutaj.
- Proszę. – Stworzenie, jak Liz uparcie nazywała w myślach właścicielką blond czuprynki, wyciągnęło w jej stronę paczkę chusteczek higienicznych.
Ten gest sprawił, że Liz wróciła zdolność reagowania na bodźce.
- Dzięki...
Stworzonko promieniało z radości, że może pomóc bliźniemu.
- Jesteś stąd?
- Zależy w jakim sensie – mruknęła Liz, przykładając chusteczkę do palca.
- No... czy jesteś nową uczennicą...?
- Niestety tak. – Liz przyjrzała się czerwonemu śladowi, jaki odcisnął się na chusteczce.
- Ojej! – stworzonko aż pisnęło z uciechy. – A w jakiej klasie będziesz?
- Nie wiem – Liz zaczynała mieć już dość laleczkowatej towarzyszki.
- Ja za dwa lata skończę!
- Super.
- A potem – stworzonko kontynuowało, nie zwracając uwagi na brak zainteresowania ze strony słuchaczki – chciałabym studiować medycynę... Ale rodzice pewnie mi nie pozwolą – entuzjazm w głosie aniołka zgasł.
- A to dlaczego?
- Bo jestem jedynaczką i powinnam wyjść za mąż, żeby zakład ojca miał dziedzica.
- A co ma jedno do drugiego?
- Pomyśl...
Liz zawrzała. „Co ona sobie wyobraża? Że bez jej polecenia bym nie wiedziała?!”
- Jeśli pójdę na studia, to spędzę tam sześć lat. Później praktyka, zdobywanie kwalifikacji... To wszystko potrwa. Przez ten czas syn drugiego współudziałowca skończy dwadzieścia jeden lat i przepadnie szansa na przejęcie firmy...
- Czekaj. A ty sama nie możesz jej dostać?
- Nie, bo właścicielem może być tylko mężczyzna. A ja – uśmiechnęła się nieporadnie – jestem dziewczyną.
- Dobrze, że mówisz, bo bym nie zauważyła – mruknęła cicho Liz. – A kim jest ten drugi współudziałowiec? – dodała głośniej.
- Przyrodnim bratem mojego ojca..
„Co to jest? Dynastia?”
- No.. i dlatego nie mogę studiować.
- Aha – odezwała się Liz niezbyt inteligentnie.
Skrzypnięcie drzwi wejściowych sprawiło, że Liz i stworzonko spojrzały na szczyt schodów. Wyszła przez nie kobieta w cienkim płaszczu i z elegancką torebką w dłoni. W jej rysach twarzy Liz dostrzegła aniołkowatą buźkę młodej dziedziczki rodzinnej firmy. Trzeba jednak przyznać, że elegancka dama – Liz nie miała wątpliwości, że kobiecie jak najbardziej przysługiwał ten tytuł – wygląda dziecinnie z twarzą aniołka. W przeciwieństwie do córki.
Za nią pojawił się uśmiechnięty Tom.
„Nie wiedziałam, że taki z niego kobieciarz!” zdumiała się Liz.
Tom, mimo uroczego towarzystwa, dostrzegł minę dziewczyny. Puścił jej oczko. Liz, starym zwyczajem, odmrugnęła.
I to był błąd.
- Elizabeth! – Błąd ten nie uszedł uwadze panny Morris, która zatrzymała się na końcu pochodu. – Dama nie mruga!
- Ale ja nie jestem damą!
Złość gromadzona przez cały poranek znalazła wreszcie ujście. Pannie Morris taka samowola wychowanki nie przypadła do gustu, delikatnie rzecz ujmując.
- Eli... – zaczęła, ale nie zdążyła dokończyć, bo obok przemknął szybki cień i Liz znikła we wnętrzu domu.
- A cóż to za dzikuska? – wyrwało się eleganckiej kobiecie.
Miała szczęście, że „dzikuska” tego nie usłyszała. Miała dużo szczęścia. Jednak usłyszał to jej opiekun.
- Panna Everett nie jest dzikuską, madame.
Nie powiedział nic ponadto, lecz to jedno zdanie wystarczyło, by kobieta postanowiła już nigdy nie odezwać się w jego towarzystwie.
- Panno Morris, pan Everett wyraża nadzieję, iż jego córka znajdzie tu odpowiednią opiekę. Pod każdym względem – zwrócił się w stronę wyprostowanej do granic wytrzymałości dyrektorki. – Rodzice zabiorą ją na święta. Żegnam panie! – skłonił głową w kierunku dostojnych dam i odszedł do samochodu.
- Do widzenia, Michelle. Przyjedziemy z tatą w grudniu. – Mama aniołka pocałowała córkę w policzek. – Panno Morris, mam nadzieję, ze uda się pani utemperować tę... dziewczynę – udało się jej powstrzymać od powiedzenia „dzikuskę” tylko dlatego, że nie była pewna, czy ten dziwny mężczyzna nie kręci się jeszcze gdzieś w pobliżu.
- Ja też mam taką nadzieję, pani Carrington. Michelle, proszę wejść do środka i rozpakować swoje rzeczy.
- Oczywiście, panno Morris.
- Ja też już pojadę. Muszę jeszcze załatwić kilka spraw. – Mówiąc to, pani Carrington miała na myśli wizytę u kosmetyczki i zakupy w nowym centrum handlowym. – Do zobaczenia, panno Morris. Aha, proszę, by moja córka nie przebywała niepotrzebnie w... jej towarzystwie.
Nie musiała wyjaśniać. Panna Morris doskonale wiedziała, o kogo chodzi.
- Właśnie... Tu jest problem. Pomyślałam, żeby Michelle, jedna z najlepiej ułożonych dziewcząt w naszym domu, zajęła się Elizabeth. Myślę, że pani córka mogłaby wywrzeć bardzo dobry wpływ na tę dziewczynę.
Pani Carrington zawahała się. Panna Morris była niezwykle roztropną osobą. Nazwanie latorośli rodu Carringtonów „jedną z najlepiej ułożonych dziewcząt” odniosło pożądany skutek.
- Skoro pani tak twierdzi... Do widzenia.
- Do widzenia, pani Carrington.

- Mogłaby wywrzeć zbawienny wpływ... Po twoim trupie, poczwarko!
Przez otwarte okno Liz doskonale słyszała rozmowę toczącą się na schodach. Michelle najlepiej ułożona? Tak... Chyba czas to zmienić.
Szkoda, naprawdę szkoda, że panna Morris nie widziała tego uśmiechu. Być może jeszcze zmieniłaby zdanie. Chociaż...
Wtedy nie byłoby tak ciekawie.


Wkleić przecież miałam. A ciąg dalszy wkrótce się pojawi.
Y.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Madlen
Mała Złośnica



Dołączył: 28 Wrz 2005
Posty: 612
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: z szpitala dla normalnych inaczej

PostWysłany: Śro 18:20, 12 Paź 2005    Temat postu:

O przypadki:)
Lubie to opowiadanie. Nowoczesna pensja dla panien, to niezły pomysł. Pensje zawsze kojarzyły mi sie z PAtty i Anią Shirley. A tu laptop i addidasy Ładny. dosyć zabawny styl. Zaciekawia. Bardzo sie cieszę, ze zdecydowałaś się u nas to wkleić. No to czekam na nastepne rozdziały.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
yadire
Cichociemna



Dołączył: 02 Paź 2005
Posty: 14
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Ze Smoczej Doliny

PostWysłany: Sob 14:56, 15 Paź 2005    Temat postu:

TYm razem bez komentarza. ALe tylko z mojej strony! Was zobowiązuję do wydania opinii.
Yadire

Rozdział drugi, gdzie sprawy zaczynają się komplikować...
Noce na stancji nie różnią się niczym od nocy w domu – oto niezwykle wzniosła i dojrzała myśl, do jakiej doszła Liz leżąc w skopanej pościeli w pokoju numer sześć. Zegar tykający nad miarę głośno wskazywał wczesną godzinę poranną, lub jak kto woli – późną nocną. Było wpół do trzeciej.
Liz długo przewracała się z boku na bok, nie mogąc zasnąć. Wreszcie doszło do niej, dlaczego nie może zmrużyć oka. Musiała się napić!
Mimo późnej pory w pokoju było dość jasno, a to dzięki cytrynowo-żółtym zasłonom w oknie. Im dłużej Liz przebywała w tym domu, tym bardziej zaczynała wątpić w dobry gust pani Matyldy. Całkowicie porzuciła już myśl, że panna Morris okaże się człowiekiem pełnym zrozumienia dla młodej dziewczyny pragnącej niezależności i odrobiny spokoju przy okazji. Umieszczać ją w pokoju z dwiema przedstawicielkami typowych panienek z angielskich dworów, którym do szczęścia wystarczy nowy kapelusz i wizyta w gabinecie odnowy! Chociaż tego można się było po pannie Morris spodziewać...
Usiadła. Wody, oczywiście, w tym pokoju nie ma, bo przecież „damy po kolacji nie piją”.
Współlokatorki spały snem głębokim, najwyraźniej nie dręczone przez żadne problemy egzystencjalne. Kiedy Liz stanęła na drewnianej podłodze, usłyszała skrzypnięcie. Przeklęte stare budownictwo!
Kornelia Oldwood, dziedziczka sporej wielkości dworu gdzieś w Szkocji, chrapnęła. Liz zamarła na chwilę w pozycji wypatrującej czapli, ale dziewczyna spała nadal. Z zacienionego kąta pokoju, które zajmowała niejaka Amelia, nie dobiegał żaden odgłos.
Cichutko, na paluszkach, zaczęła skradać się w kierunku schodów. „Żeby tylko ta stara nietoperzyca nie...”
- Elizabeth!
No tak. To było do przewidzenia.
- Tak, panno Morris?
Skoro już się na nią napatoczyła w środku nocy, warto ją trochę podrażnić.
- Mogłabyś mi wyjaśnić, co ty tutaj robisz?
Panna Morris dziwnie wyglądała w długiej koszuli nocnej z wysokim kołnierzykiem. Chociaż w jedwabnym kompleciku do połowy uda i dekoltem do pasa wyglądałaby jeszcze dziwniej.
- Lunatykuję.
Panna Morris nie dała się nabrać.
- Nie rób sobie żartów, moja droga. Twoi rodzice powierzyli mi opiekę nad tobą i ja mam zamiar należycie wywiązać się z tego obowiązku.
Liz nie stłumiła potężnego ziewnięcia. Na twarzy panny Morris odmalowało się zniesmaczenie.
- Panno Morris, ja nie mam już dziesięciu lat. Nie przewrócę się na schodach, nie podpalę domu zapałkami ani nie mam zamiaru wymykać się na dwór.
- Zatem co tutaj robisz?
I wróciliśmy do punktu wyjścia.
- Lunatykuję.
- Elizabeth!
- Tak, panno Morris?
Panna Morris odetchnęła głęboko.
- Wróć do łóżka. Jest wpół do trzeciej w nocy. Bądź rozsądna. Jutro zaczynają się lekcje. Będziesz niewyspana i marudna...
„Jakbym i bez tego nie była...”
- ... więc powinnaś się natychmiast położyć.
W głosie panny Morris pojawiła się błagalna nutka, co Liz w największym stopniu zdziwiło. Dlatego, zanim zdążyła pomyśleć, co robi, pokiwała głową i cofnęła się do swojego pokoju.
Dopiero kładąc się do łóżka, zastanowiło ją, coś. Skoro panna Morris jest zwolenniczką wstawanie nie wcześniej niż o siódmej, to co robiła w środku nocy na korytarzu? Czyżby wymknęła się na nocną schadzkę?
Szybko jednak odrzuciła tę myśl. Panna Morris mogłaby się okazać tajnym agentem Jej Królewskiej Mości. Uwierzyłaby, że dyrektorka jest założycielką sekty. Nawet członkiem zgrupowania zrzeszającego zwolenników grup defensywnych w Wietnamie. Wszystko byłoby bardziej możliwe, niż zwyczajny romans.
Głośno tykający zegar przerwał Liz rozmyślania.
Niewiele myśląc wyskoczyła z łóżka, ściągnęła urządzenie ze ściany, otworzyła okno i pozbyła się uciążliwego przedmiotu. Patrzyła, jak zatacza łuk nad szkolnym trawnikiem.
- AUĆ!
- Ups...
Szybko zamknęła okno. Ktokolwiek to był, a nigdy nie wiadomo, czy to nie sama panna Morris, lepiej, żeby nie zobaczył otwartego okna.
Właściwie powinna wejść do łóżka. Ale co można poradzić na kobiecą ciekawość? Właśnie – nic. Dlatego Liz, nie bacząc na środki ostrożności, wyjrzała zza zasłonki.
W szarym świetle bardzo wczesnego poranka trawnik i drzewa nie wyglądały reprezentacyjnie. Jednak nic podejrzanego Liz nie dostrzegła.
Nagle ziewnęła. Okazało się, że jest zmęczona. Może dlatego, że głośne tykanie już jej nie rozpraszało?
Wygodnie zwinęła się w kłębek na swoim łóżku i tak, nieświadoma, że nie tylko ona przebudziła się w środku nocy, zasnęła.

- Liz! Ma mocny sen... Tak jej nie dobudzimy... Co robimy?
- Jak to co? Idziemy na śniadanie. Niby czemu mamy się o nią martwić?
- Ale...
- Chodź i się nie przejmuj. Jak się obudzi, to sama zejdzie.
- Ale jeśli się spóźni...
- ... to przynajmniej raz stara zrzęda skupi się na kimś innym niż ty. Idziesz czy nie?
- No dobra.

Gdzieś z daleka dobiegał odgłos kroków. Pewnie Tom wybiera się do pracy. Słońce już wstało i zaglądało do pokoju przez żółte firanki...
Chwila, moment.
„Skąd w moim pokoju wzięły się żółte firanki?”
Wspomnienia poprzedniego dnia wróciły. Liz uświadomiła sobie, skąd w jej pokoju wzięły się żółte firanki. Czy może inaczej – dlaczego ona sama znalazła się w pokoju z żółtymi firankami.
Zaspana siedziała na łóżku, kiedy z szafki dobiegł ją sygnał telefonu. Szybko po niego sięgnęła.
Tom.
- Liz? A ty czemu odebrałaś?
- Dzwoniłeś.
- Przecież powinnaś być już na śniadaniu!
- Śnia... Która to właściwie godzina?!
Zerknęła na miejsce, gdzie znajdował się zegar. Znajdował – do czasu, kiedy skończył swój żywot za oknem.
- Dochodzi ósma.
- Super – mruknęła i rozłączyła się.
Mundurek wisiał w szafie. Tylko gdzie ona zapodziała rajstopy? Chyba nie zabrała z domu. Pomińmy już fakt, że jak dotąd Liz raczej rzadko używała tego typu wynalazków. Nie mając pod ręką nic innego, założyła jedyne jakie znalazła. I raczej nie były one czarne.
„Może nietoperzyca nie zauważy?”

- Elizabeth!
Panna Morris zauważyła.
- Tak, panno Morris?
- Co ty masz na nogach?
Liz uważnie przyjrzała się czarnym zamszaczkom na niskim obcasie. Mama przeprowadziła z nią istną batalię o kupno tych bucików. A żeby mieć pewność, że córka nie będzie nosić innych, z jej bagażu wypakowała adidasy.
- To są buty, proszę pani.
Panna Morris pominęła tę uwagę.
- Idź do swojego pokoju i natychmiast załóż czarne pończochy.
„Pończochy?! Matko moja kochana! Przecież pończoch już się nie nosi!”
- Nie mam pończoch. Rajstop zresztą też nie. Poza tymi.
- Moja droga. One. Są. Czerwone. Nieprzepisowo.
Liz westchnęła głęboko. Całkiem możliwe, że dłuższy pobyt w tej szkole skończy się jakąś chorobą układu oddechowego. Na dłuższą metę takie wzdychanie chyba nie jest zdrowe.
Na domiar wszystkiego, za brzucha Liz dobiegło głośne burczenie. Dziewczęta siedzące przy stole zachichotały, a panna Morris jeszcze mocniej zacisnęła usta.
- Usiądź i zjedz śniadanie.
Dziewczęta potoczyły zdumione spojrzenia w stronę dyrektorki. Jeszcze się nie zdarzyło, by komuś odpuściła. W niejednej głowie pojawiło się pytanie: kim właściwie jest ta cała Liz?
- Po lekcjach pójdziesz ze mną do miasta i kupimy wszystko, co potrzebujesz.
Dziewczęta znów się uśmiechnęły. Każda z nich dobrze znała pannę Morris. Każda z nich wiedziała, że ta wyprawa nie będzie przyjemna.
Jednak tylko jedna zdawała sobie sprawę, że ta wyprawa nie będzie przyjemna także dla panny Morris. Ta, która właśnie siadała naprzeciw Michelle Carrington, nie odwzajemniając jej uśmiechu.

Ciąg dalszy, a jakżeby inaczej, kiedyś nastąpi.
Y.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
yadire
Cichociemna



Dołączył: 02 Paź 2005
Posty: 14
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Ze Smoczej Doliny

PostWysłany: Pon 18:35, 31 Paź 2005    Temat postu:

Rozdział trzeci – powiew wolności i wspomnień czar.
Promienie słoneczne rysowały na pstrokatym dywanie malowniczą mozaikę. Przez otwarte okno dochodził wesoły świergot ptaszków... Śliczny obrazek!
Panna Morris zmarszczyła czoło, wstała, okrążyła biurko i zamknęła okno. Kiedy zauważyła wzorek na dywanie, opuściła zasłony.
Teraz nareszcie mogła odetchnąć.
Ta okropna Everett siedziała na lekcjach i zatruwała życie innym. Do tej pory żadna z jej wychowanek nie przyprawiała jej o taki ból głowy. Zresztą tylko Everett ma odwagę odpyskować. I jeszcze jej ironiczny uśmiech! Przecież to takie... ordynarne!
Ból głowy wzmógł się. Panna Morris, próbując nie myśleć o spędzeniu dzisiejszego popołudnia w towarzystwie nowej uczennicy, sięgnęła po leżące na biurku listy.
Rachunki. Rachunki. Reklamy. Rachunki. List prywatny.
Prywatny? Do panny Morris nie przychodziły listy prywatne. Dlatego panna Morris najpierw uniosła brwi, a potem zabrała się za otwieranie koperty.
Tę niezwykle pasjonującą czynność przerwało pukanie do drzwi.
Panna Morris, istota świadoma swych obowiązków, nie mogła pukania zlekceważyć.
- Proszę.
Drzwi nie otworzyły się powoli. Właściwie najlepszym określeniem na to, co się z nimi stało, byłoby „odskok”. Tak, drzwi odskoczyły od futryny, jakby ta je parzyła. Panna Morris skarciła się w duchu za taką myśl. Jak drzwi mogłyby cokolwiek poczuć? To pewnie obecność Everett tak na nią działała.
- Elizabeth – rzekła panna Morris bez krztyny zdziwienia w głosie; wiedziała, że ona prędzej czy później się tutaj zjawi. Miała jednak nadzieję, że później.
- Panno Morris, zostałam przysłana przez tego sta... – Liz ugryzła się w język w ostatniej chwili - ...przemiłego staruszka uczącego nas angielskiego. Stwierdził, że jestem...
- ...arogancka i nieokrzesana? – panna Morris nie mogła się powstrzymać. Zresztą nawet nie próbowała.
- Tak, dokładnie tak powiedział. Potem całkiem niepotrzebnie się zdenerwował i kazał mi przyjść tutaj. Tylko nie powiedział po co...
Panna Morris wyprostowała się.
- Po szlaban, moja droga.
Liz nie odpowiedziała. Panna Morris, zaskoczona postawą dziewczyny, zamilkła na chwilę. Tylko na chwilę.
- Myślę, że odpowiednią karą będzie pomoc w kuchni. Przez tydzień będziesz pomagała Lucy w przygotowywaniu posiłków i sprzątaniu po kolacji.
- Dobrze, panno Morris.
Spoglądając na twarz Liz, panna Morris dostrzegła w jej oczach iskierki. Były to iskierki radości, czego panna Morris na szczęście nie wiedziała. Tak samo jak nie wiedziała, że Liz ma jedną wielką pasję – zmywanie naczyń.
Kiedy dziewczyna wstała, ledwie mogła się powstrzymać, by nie podskoczyć z radości.
- Elizabeth, pamiętasz, że dziś po lekcjach idziemy do miasta? Razem z Lucy będziecie czekać na mnie koło bramy.
Liz skinęła głową i wybiegła z gabinetu, zanim panna Morris zdążyłaby ją skarcić.

Liz stanęła jak wryta.
Od wczoraj zdążyła już przywyknąć, że musi pokazać się publicznie u boku dyrektorki, ubranej – w tym momencie panna Morris nigdy nie zawodzi – w przedpotopową suknię, pasującą być może do dziewiętnastowiecznego klimatu stancji, lecz absolutnie nie nadającej się do wyjścia między ludzi. Jak już powiedziano, panna Morris nie zawodzi i rzeczywiście miała na sobie ulubioną czarną suknię z wysokim kołnierzykiem („Ciekawe, że innym pozwala nosić dekolty. Jeśli dekoltem można nazwać odkrytą szyję...”) i długim rękawem.
Koło panny Morris stała pokorna Lucy - Liz do tej pory nie dowiedziała się, kim właściwie jest ta dziewczyna – w eleganckiej sukience i z torebką w dłoni. Na widok Liz uśmiechnęła się przepraszająco.
Natomiast to, co stało obok Lucy sprawiło, że Liz na chwilę straciła oddech. Niewysoka, szaro-różowa kuleczka uśmiechała się radośnie, machając dobraną do butów, oczywiście - różową torebką.
- Panno Morris... Ja myślałam, że pójdziemy we trzy... tylko.
Panna Morris zerknęła z ukosa na pobladłą Liz.
- I pójdziecie we trzy, Elizabeth. Lucy, Michelle i ty.
- A pani? – zaświergotała słodko Michelle.
- Mam gościa i nie mogę wyjść. Myślę, że Lucy całkiem nieźle da sobie z wami radę.
Lucy nerwowo przełknęła ślinę i skinęła głową.
Nasz trójka przeszła przez furtkę w ogrodzeniu. Liz westchnęła cicho – miała wrażenie, jakby spędziła tu już conajmniej miesiąc. A to tylko dwa dni... Nie, nie tęskniła. W każdym razie – nie za rodziną. Za wolnością! Do tej pory mogła robić, co jej się żywnie podobało. Rodzicom nie przeszkadzało, że chodzi własnymi ścieżkami, zazwyczaj zupełnie innymi niż jej rówieśników.
Do czasu. Tylko czemu im się tak nagle odmieniło?!
Michelle maszerowała dziarsko pomiędzy Lucy a Liz. Z radością przyglądała się ludziom dookoła, uśmiechała się do dzieci na ulicy i nie przestawała świergotać.
- Michelle... Możesz się z łaski swojej zamknąć?
- Ale czemu? Przecież tak ładnie dzisiaj!
- I to jest taki dobry powód?
- No... Może pójdziemy na lody?
Na rogu ukazała się oczom naszych strudzonych wędrowców niewielka lodziarnio-cukiernia. Kusiła spojrzenia lukrowo różowym baldachimem, wyróżniającym się spośród szaroburych wystaw sklepów spożywczych.
Lucy zerknęła w tą stronę i szybko spuściła wzrok, gdy spostrzegła we drzwiach syna właściciela budyneczku, Małego Johna. Przydomek ten niezbyt pasował do wysokiego i potężnie zbudowanego młodzieńca, lecz nazywano go tak, by odróżnić od ojca, Dużego Johna.
Michelle, znająca Lucy nieco lepiej od Liz, zauważyła zmieszanie tej pierwszej. Uśmiechnęła się tylko i dziarsko ruszyła ku białym drzwiom z różowym napisem „Sweet Dreams”.
- Dzień dobry panienko! – Mały John odsunął się i otworzył drzwi Michelle. – Cześć Lucy – uśmiechnął się do dziewczyny, która odpowiedziała mu rumieńcem. – O! Mamy jakąś nową twarz!
Mina Liz widocznie nie skłoniła go do nawiązania znajomości. Nie dziwię mu się. Możecie mi wierzyć, Liz nie wyglądała na szczęśliwą.
Mały John wzruszył zatem ramionami i wszedł za dziewczynami. Michelle zajęła stolik przy oknie, sadowiąc się na jednym z biało-różowych krzeseł.
„Chyba zaraz zwymiotuję...” pomyślała Liz na widok aniołkowatej koleżanki w otoczeniu równie słodkiego różu. Faktycznie. Takie zestawienie może człowieka zemdlić.
Sama usiadła bokiem do rówieśniczki, patrząc na wprost widziała przez okno ulicę, ostoję normalności.
- ... z czekoladą i orzechami. A dla ciebie Liz?
- Co? – dziewczyna została brutalnie ściągnięta do wszechogarniającej różowej rzeczywistości.
- Jakie lody dla ciebie? – spytała Michelle.
- Nie chcę lodów. Proszę o jakieś ciacho. Może babeczkę z rumem?
Kelnerka przyjmująca zamówienie skinęła głową i odeszła w stronę niewielkich różowych drzwiczek.
- Wiecie co? Jedzcie sobie te wasze lody, a ja pójdę się przejść. Jakoś tak... duszno tutaj.
Liz wstała i zabrała od nadchodzącej kelnerki swoją babeczkę. Na stoliku położyła kilka monet, po czym wyszła na zewnątrz.
Kiedy tylko drzwi zatrzasnęły się za nią, odetchnęła z ulgą. Żadnych świergoczących o szczęściu istot, żadnych przyprawiających o mdłości różów.
Przebiegła przez ruchliwą ulicę i znalazła się obok niewielkiej księgarni. Potęgowana ciekawością zajrzała do środka.
- W czymś panience pomóc?
Zza półki wyłoniła się starsza kobieta w okularach, trzymająca pod pachą kilka książek.
- Nie... Tak tylko przechodziłam i pomyślałam, że...
Sprzedawczyni obrzuciła ją badawczym spojrzeniem, szczególną uwagę zwracając na szkolny mundurek, którego Liz nie zdążyła zdjąć po lekcjach.
- Jesteś jedną z pensjonariuszek Benedicte?
- Kogo?
- Benedicte Morris, właścicielki pensji dla tych snobistycznych dziewuch.
Liz uśmiechnęła się. Została właśnie nazwana „snobistyczną dziewuchą”, za co powinna – w najlepszym przypadku – wyjść trzaskając drzwiami. A jednak nie zrobiła tego...
- Tak się składa, proszę pani, że jestem jedną z tych dziewuch.
Kobieta osłupiała na chwilę, ale po chwili odzyskała równowagę.
- A to ciekawe – powiedziała – bo znam je wszystkie, a ciebie jakoś nie kojarzę...
- Mieszkam tam od kilku dni. I szczerze mówiąc – już mam ich wszystkich dosyć.
Sprzedawczyni odłożyła książki na półkę i usadowiła się za ladą, jakby oczekując na jakąś pasjonującą historię. Ta nie następowała, zatem kobieta, poprawiwszy się na krześle, zadała pytanie.
- Co ty tu w takim razie robisz? O ile wiem, nie wolno wam wychodzić w dni powszednie.
- Razem z Lucy i Michelle poszłyśmy na zakupy. Pannie Morris nie spodobały się moje rajstopy.
Kobieta uśmiechnęła się, gdy zobaczyła krwistoczerwony materiał na nogach Liz.
- Lucy? To ta dziewczyna, która zajmuje się wami poza szkołą? Tak... Dobrze ją pamiętam. Tak szybko, taka strata...
- O czym pani mówi?
- To ty nie wiesz? No ta, bo i skąd. Lucy raczej się tym nie chwali, a Benedicte nie ma zwyczaju zwierzać się swoim uczennicom. Lucy jest siostrzenicą Benedicte. Jej rodzice zginęli w wypadku samochodowym, kiedy dziewczyna była mała. Miała wtedy może... z pięć lat? Albo sześć. W każdym razie trafiła tutaj, bo Benedicte nie miała serca oddawać jej do domu dziecka. I wbrew pozorom, mała nie miała z nią tak źle. Zdobyła porządne wykształcenie, ma dobrą pracę...
- A ile w ogóle ma teraz lat?
- Bo ja wiem? Zaraz... Oni zginęli, gdy miała pięć, może sześć lat. Dwadzieścia jeden lat temu, bo kilka dni przedtem otworzyłam księgarnię. Tego dnia, koło południa usłyszałam pisk opon. Wyszłam na ulicę. Ich samochód... nie nadawał się nawet na złom. Prawie nic z niego nie zostało. Właściwie nie wiem, czemu dziewczynce nic się nie stało, poza kilkoma zadrapaniami. No i stratą rodziców. Cud.
Ciszę, jaka zapadła po opowieści staruszki, przerwał dźwięk otwieranych drzwi. Kobieta skupiła się na klientce, a Liz wymknęła się na ulicę.
Zastanawiała się wcześniej nad tym, kim właściwie jest nieśmiała Lucy. Teraz nawet wie, czemu jest taka zagubiona poza murami stancji. Przy pannie Morris nie można wyrosnąć na kogoś innego.
Co za imię – Benedicte!...
Uwagę Liz przyciągnęła kolejna wystawa. Była zajęta oglądaniem zdjęć – wystawa należała do zakładu fotograficznego specjalizującego się w robieniu fotografii rodzinnych – kiedy...
- Tu jesteś!
Ten głos poznałaby wszędzie. Nic dziwnego, skoro prześladował ją od dwóch dni. Nie, nie była to panna Morris.
- Michelle... Co ty tu robisz? Miałaś jeść lody z Lucy.
- No tak, ale Mały John usiadł na twoim miejscu. Lucy strasznie się speszyła, więc ich zostawiłam.
Liz zerknęła na drugą stronę ulicy, gdzie za różową okiennicą dostrzegła Małego Johna rozpartego na krześle z widokiem na ulicę i profil Lucy, zajętej skubaniem swego pucharka lodów.
- Co masz kupić, poza tymi rajstopami? – Michelle sprowadziła ją na ziemię.
- Chyba nic.
- No to chodźmy! W centrum handlowym coś na pewno dostaniemy...
Liz spojrzała w błękitne oczka pociechy Carringtonów za zdziwieniem.
- To tu jest centrum handlowe?
Michelle zrzedła mina, ale po chwili odzyskała charakterystyczny dla niej promienny uśmiech.
- Nie jest to może to samo, co londyńskie centra, ale też jest fajne!
- A czy dla ciebie coś jest nie-fajne? – Michelle już otwierała usta, ale Liz machnęła ręką zniecierpliwiona. – To było pytanie retoryczne. Prowadź do tego centrum.
Na miejsce dotarły po pięciu minutach. Rzeczywiście, budynek ten w żadnym razie nie przypominał tego, co Liz do tej pory nazywała „centrum handlowym”. Mimo to wzbudzał miłe wrażenie; być może dlatego, że w okolicy nie znajdowało się nic w kolorze różopodobnym. Nie licząc Michelle, oczywiście.
Budynek pochodził z końca dziewiętnastego wieku, takie przynajmniej sprawiał wrażenie. Liz tyle czasu spędziła z Tomem, pasjonatem architektury dziewiętnastowiecznej, że ten okres umiała akurat odróżnić spośród tysięcy. Ciemnoczerwona cegła ładnie komponowała się z zielenią dookoła. Pomiędzy drzewami stały ławki, które zajmowały mamy z dziećmi oraz emerytki z pieskami.
Sklep z bielizną znajdował się na pierwszym piętrze.
- Jaki masz rozmiar? – Michelle zatrzymała się nad koszem ze stosem kolorowych paczek.
- Chyba trójkę... Weźmy trójkę. – Liz zajęta była przeglądaniem zawartości sąsiedniego kosza.
Wyciągnęła pomarańczowe bokserki z małym pająkiem na nogawce. Michelle oderwała się od kosza z rajstopami i spojrzała na koleżankę oraz jej zdobycz.
- Wiesz, je też wezmę... – stwierdziła Liz po chwili.
- Panna Morris nie będzie zachwycona...
- A co ją obchodzą moje majtki?! Idziemy, późno już. Jeszcze Lucy zejdzie na zawał, jak nie z niepokoju o nas, to z podwyższonego ciśnienia.

Lucy nadal siedziała spłoszona przy stoliku. Mały John starał się ją trochę rozluźnić, niestety z marnym skutkiem. Pewnie dlatego Lucy, kiedy tylko na horyzoncie pojawiły się jej podopieczne, zerwała się z miejsca i ruszyła ku nim.
- Zasiedziałam się trochę... Chodźmy.
Michelle pomachała siateczką z zakupami.
- Już nie trzeba. Same kupiłyśmy co trzeba. Wracamy?
Trzy postacie w szarych płaszczach skierowały się w stronę parku otaczającego stancję. Mały John stał w progu lodziarnio-cukierni i tęsknym wzrokiem odprowadzał najwyższą z dziewczyn. A przez okno księgarni wyglądała jej właścicielka, wspominająca wydarzenia sprzed dwudziestu jeden lat.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Madlen
Mała Złośnica



Dołączył: 28 Wrz 2005
Posty: 612
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: z szpitala dla normalnych inaczej

PostWysłany: Wto 18:03, 01 Lis 2005    Temat postu:

O tego odcinka jeszcze nie czytałam.
Podoba mi sie tak jak poprzednie. Lubię twój styl, taki młodzieżowy. Postacie ciekawe, wszystko ładnie ujęte w słowa. Panna Moris jest świetna. Przetpotopowa sukienka... oj cieżkie bedzie miała życie z Liz pod opieką.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
yadire
Cichociemna



Dołączył: 02 Paź 2005
Posty: 14
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Ze Smoczej Doliny

PostWysłany: Sob 22:49, 11 Lut 2006    Temat postu:

Rozdział czwarty, czyli telefon, chłopcy i zmywarka

Chude dziewczę o minie wyraźnie wskazującej na niezadowolenie siedziało w dość skomplikowanej pozycji na niskim drewnianym łóżku. Liz nerwowo przerzucała strony kolorowego pisma, niewidzącym wzrokiem wpatrując się w uśmiechnięte modelki. Przed oczami nadal miała wykrzywioną w grymasie złości twarz dyrektorki. A skąd ona mogła wiedzieć, że tu panuje inwigilacja?! Że nawet szafkę z bielizną tu się sprawdza!?
Potrząsnęła głową i jej bardziej przytomne spojrzenie padło na blondynkę w słodkich loczkach, reklamującą farbę do włosów.
„Ona mnie chyba prześladuje…” pomyślała przerażona, ciskając magazyn na podłogę.
W ciszę panującą w pokoju, przerywaną tylko głosami dziewcząt napływającymi przez otwarte okno, wdarła się melodyjka telefonu komórkowego. Liz rozejrzała się, kiedy dotarło do niej, że to może być tylko jej telefon. Nikt poza nią w tym pomieszczeniu takiego sprzętu nie posiadał.
- Tom! – rzuciła, kiedy tylko znalazła czerwone cacko. – Miałeś mi wyłączyć dźwięk!
- Wczoraj rano też dzwoniłem i jakoś tego nie zauważyłaś – wypomniał jej głos w słuchawce.
- Byłam zaspana. Po co właściwie dzwonisz?
- A tak jakoś. Sam z siebie...
Liz prychnęła ze złością.
- Akurat, już to widzę. Sam z siebie to co najwyżej wypuszczasz Saszę do ogrodu. Kto ci kazał? Mama czy tata?
- Inteligentna jesteś, mała. W życiu bym cię o to… Dziadek się stęsknił – dodał szybko, żeby nie dać Liz powodu do wybuchu złości. – I kazał zapytać, jak tam sobie wnuczka daje radę w koszarach.
- W koszarach?!
Środki wychowawcze panny Morris można by określić na wiele sposobów, ale żeby od razu koszary? Dziadzio przesadza…
Jakby z daleka dotarł do Liz głos Toma.
- Twoi rodzice powiedzieli mu, że jesteś w szkole wojskowej.
Liz na chwilę straciła mowę. Szkoła wojskowa? To było ostatnie, czego się mogła spodziewać po swoich rodzicach.
- A dlaczego? – spytała, kiedy odzyskała język w… no… wiecie w czym.
- A możesz sobie wyobrazić reakcję dziadka na wiadomość pannie Morris i całej reszcie?
Liz zastanowiła się chwilę. Rzeczywiście, dziadek – emerytowany admirał, od maleńkości szkolił Liz na wzorowego marynarza i żołnierza. Jeszcze jako półtoraroczny szkrab przeszła chrzest bojowy w dziadkowej sadzawce, gdzie pomysłowy staruszek próbował nauczyć ją pływać. Od tamtej pory mama Liz z pewnymi obawami puszczała córkę do dziadka…
Liz miała odpowiedzieć, kiedy na schodach rozległy się kroki.
- Cholera – przeklęła cicho i wrzuciła telefon pod kołdrę.
W ostatnim momencie, bo drzwi właśnie wtedy się uchyliły. Liz przymknęła oczy modląc się po cichu, by przyjacielowi nie zachciało się zadzwonić ponownie.
- Dobrze, że tu jesteś! – zakomunikował głos, od którego aż promieniowało szczęściem.
„Nie…” jęknęła w duszy Liz i opadła na łóżko, nie otwierając oczu. Nie chciała narażać swoich i tak przewrażliwionych na róż narządów wzroku. Ostatnio szczególnie działało jej na nerwy połączenie różu z kolorem popielato szarym.
Michelle, bo to ona okazała się nieoczekiwanym gościem – tudzież intruzem – który przerwał Liz rozmowę, usiadła na żółtej kołdrze, rozglądając się dookoła.
Liz zmusiła się otwarcia oczu, kiedy poczuła chłodne powietrze.
- Nie zamknęłaś drzwi – mruknęła, podnosząc się z łóżka.
Trzasnęła. Po prostu nie mogła odmówić sobie tej przyjemności.
Kiedy Liz wstawała, pociągnęła za sobą kołdrę, odsłaniając przy okazji…
- LIZ! – Michelle pisnęła oburzona. - Tu nie wolno mieć telefonu!
Liz odwróciła się błyskawicznie i zdążyła zobaczyć, jak Michelle obraca czerwone urządzenie w małych dłoniach.
- Jakoś mało mnie obchodzi, co tu wolno, a czego nie – odparła nieprzyjemnym tonem, odbierając Michelle przedmiot.
Wyłączyła dźwięk, bo jeszcze trochę, a sama dyrektorka go znajdzie. Jakby bez tego mało miała kłopotów.
- Jesteś zła? – spytało cichutko stworzenie o rysach aniołka, przyglądając się ponurej minie Liz.
- Nie. Przecież nie mam powodu, prawda? Siedzę tu zamknięta, bo kupiłam sobie pomarańczowe gacie. Jestem kompletnie odseparowana od znajomych i zdobyczy cywilizacji, bo ten stary nietoperz ma jakieś przedpotopowe pojęcie o wychowaniu dziewcząt. No i jeszcze jakiś lukrowany kociak przerywa mi rozmowę z jedynym człowiekiem, który może sobie zdawać sprawę z tego, jak się czuję – przerwała dla zaczerpnięcia oddechu. – Absolutnie nie mam żadnych powodów do złości!
Z trzaskiem otworzyła szufladę i z impetem wrzuciła tam komórkę. Ta odbiła się o coś i wypadła na ziemię, roztrzaskując się.
- Jasna cholera!
Liz zerwała się z łóżka, żeby pozbierać rozbite części. Jednak Michelle uprzedziła ją i pierwsza zebrała kawałki czerwonej obudowy, klawiaturę, baterię i jakieś drobiazgi, których nazw ani dziewczyny, ani autorka nie znają.
- Leć z tym do nietoperza, nie krępuj się! – Liz była na granicy wytrzymałości.
Michelle zawinęła zebrane elementy w chusteczkę obszytą różową koronką i schowała do kieszeni.
- Chodź, zaraz będzie kolacja – powiedziała i pociągnęła Liz za rękę.
Liz spojrzała na nią podejrzliwie.
- Czy ty się nigdy nie denerwujesz?
Michelle uśmiechnęła się słodko.
- Nawet nie wiesz, jak często.
Nieco zaskoczona Liz założyła czerwone kapcie, do których panna Morris jeszcze się nie przyczepiła, i poszła za niewielką osóbką z burzą blond loczków.

Pięć dziewczyn w wieku mniej więcej zbliżonym do Liz siedziało już przy stole. Obrzuciła je spojrzeniem i usiadła naprzeciwko miejsca, które zajmowała właśnie Michelle.
Liz miała teraz okazję po raz pierwszy przyjrzeć się dokładnie wszystkim mieszkankom stancji.
Obok Michelle siedziała kolejna blondynka, zajęta gmeraniem w swoim talerzu z sałatką. Czynność ta nie była zbyt interesująca, w związku z czym Liz skupiła uwagę na sąsiadce blondynki. Poznała tą twarz, choć nie do końca wiedziała skąd. Kiedy dziewczyna zwróciła się w jej stronę, poznała ten charakterystyczny, znudzony uśmieszek. Kornelia. Jej współlokatorka.
- Chciałam wam, dziewczęta powiedzieć – odezwała się panna Morris, która nie wiadomo kiedy weszła do jadalni – że jutro zaczynają się zajęcia tańca.
Na twarzach pensjonarek pojawiły się uśmiechy i – co zdziwiło naszą bohaterkę - rumieńce. Na stole pojawiły się słodkie bułeczki. Liz przełknęła ślinkę.
- O siedemnastej ma pojawić się tu mój przyjaciel, Daniel Parkson. Pamiętacie go z zeszłego roku, prawda?
Dziewczęta z zapałem pokiwały głowami. Z talerza znikła bułeczka, na co nikt nie zwrócił uwagi. Poza Liz, oczywiście, która to dokonała porwania bułeczki.
- Przyjadą oczywiście chłopcy…
Panna Morris przerwała swój monolog, by ze źle skrytą irytacją przyjrzeć się jednej ze swoich uczennic; tej, która od trzech dni doprowadzała ją do bólu głowy.
Liz na wzmiankę o „chłopcach” poczęła się gwałtownie dusić. Jej twarz przybrała barwę dojrzałej wiśni. Po dłuższej chwili skóra miała kolor śliwki. Kaszel wciąż nie ustępował…
- Przecież ona się dusi! – krzyknęła któraś z dziewcząt.
Lucy, siedząca najbliżej, wychyliła się i z całej siły poklepała dziewczynę po plecach. Spory kawałek bułeczki z rodzynkami wylądował na talerzu Kornelii.
- Fuj! – zareagowała dziedziczka szkockiego pałacyku.
Liz załzawionymi oczami spojrzała na Lucy i uśmiechnęła się z do niej wdzięcznością.
Panna Morris przymknęła oczy, odetchnęła głęboko i zerknęła na sufit. Nie miała zamiaru po raz kolejny dawać upust swojej złości wśród wychowanek. Jej opinia osoby opanowanej została mocno nadszarpnięta w ciągu kilku ostatnich dni.
- Mam nadzieję – kontynuowała, udając, że nic się nie stało - że zachowacie jak na przyzwoite panienki przystało.
Przyjrzała się uważnie dziewczynom zebranym przy stole, zatrzymując wzrok przy Liz. Ta była jednak zbyt zajęta pająkiem na ścianie, by zwrócić uwagę na dyrektorkę.

Po kolacji Liz została przy stole, żeby pomóc Lucy. Musiała przecież odbyć swoją karę. Zebrała talerze i czekała na dziewczynę, która rozmawiała z panną Morris.
Liz już nie mogła się doczekać, kiedy zanurzy ręce w białej pianie, żeby zmyć brud z zastawy. Dlatego kiedy tylko Lucy wskazała jej kuchenne drzwi, ruszyła biegiem w ich stronę. Otworzyła je i pewnym krokiem zamierzała wejść do pomieszczenia.
Jednak jej zamiary spełzły na niczym, bo poślizgnęła się na podłogowych kafelkach i przejechała przez całą długość kuchni. Zatrzymała się na dębowej szafce, o mały włos nie tłukąc porcelanowych talerzy. W ostatniej chwili postawiła je na blacie.
Odetchnęła z ulgą, odgarnęła czarną grzywkę z czoła i rozejrzała się po pomieszczeniu. Umeblowanie wykonane było z dębowego drewna, jak w całym domu. Liz zachwytem pogładziła okazałą komodę w jej ulubionym odcieniu brązu. Kuchnia była urządzona w bardzo nowoczesny – jak na archaiczne poglądy panny Morris – sposób. Lodówka i zamrażarka zostały wbudowane w meble, przez co kuchnia nie traciła ciepłego blasku.
- A gdzie mam to umyć?! – zwróciła się nieco podenerwowanym tonem do wchodzącej Lucy.
- Jak to gdzie? Tam, koło okna jest zmywarka.
- Zmywarka? – cichy jęk wyrwał się z ust dziewczyny.
Lucy otworzyła urządzenie i zaczęła wkładać do środka brudne naczynia. Spojrzała ze zdumieniem na Liz, która z dziwnym wyrazem twarzy wpatrywała się w zmywarkę. Gdyby Lucy nie wydawało się niemożliwie, powiedziałaby, że wpatruje się z nienawiścią. Jednak Lucy jeszcze nie wiedziała, że w przypadku Liz wszelkie niedorzeczne pomysły stają się możliwe.
- Elizabeth… Czy ty nie umiesz obsługiwać zmywarki?
- Nie – mruknęła ponura zapytana. – Po prostu nie lubię zmywarek.
Lucy przez dłuższą chwilę przyglądała się wysokiej czarnulce. Z całej jej postawy biła autentyczna złość. Gdyby wzrok mógł zabijać, to zmywarka już dawno byłaby…
„Już mi odbija” potrząsnęła głową, żeby odpędzić dziwne myśli.
- No to… skoro nie… Może powkładaj jedzenie do lodówki? No chyba, że do lodówek też masz jakiś uraz.
Liz mimo woli uśmiechnęła się. Coraz bardziej lubiła tą dziewczynę, chociaż właściwie wcale jej nie znała. „Może ona wcale nie wyrosła na taką zahukaną panienkę?”
Wkładała właśnie ser do hermetycznego pudełka – w miarę upływu czasu zaczynała podejrzewać, że kuchnia jest jedynym terytorium niezależnym od panny Morris – kiedy przypomniał jej się Mały John.
- Lucy, a kim jest ten facet, który gadał z tobą w cukierni?
Dziewczyna pochyliła się nad zmywarką i Liz nie mogła dostrzec jej twarzy.
- Kolega ze szkoły – bąknęła cicho.
Liz bezwiednie uniosła prawy kącik ust w górę. Jednak nie zgłębiała tematu.
Lucy uporała się z naczyniami i usiadła na szerokim parapecie. Przyglądała się Liz, po raz pierwszy miała okazję zobaczyć ją bez drwiącego wyrazu twarzy. Przypomniała sobie pierwsze wrażenie, kiedy zobaczyła tą dziewczynę kilka dni temu. Zdawało jej się wtedy, że Liz jest kolejną z serii tych „złych na cały świat”. Ale kiedy tylko Liz przestała się uśmiechać, wyglądała jak całkiem zwyczajnie. Na pewno nie jest taka, jak reszta pensjonariuszek, ale też nie taka… zbuntowana?
- Lucy – z myśli wyrwał ją głos. – Ty jesteś kucharką?
Uśmiechnęła się.
- Wiesz, Elizabeth, idź już spać. Ciocia… znaczy panna Morris, pewnie wolałaby, żebyś nie zadawała zbyt wielu pytań.
Liz zamknęła lodówkę, pełnym złości spojrzeniem obrzuciła maszynę, zajmującą się czyszczeniem szklanek i talerzy, i ruszyła do niedużych drewnianych drzwi. Przechodząc przez próg, coś sobie przypomniała.
- A ilu będzie tych chłopaków, co mają z nami tańczyć?
Lucy stała tyłem do drzwi, więc mogła pozwolić sobie na uśmiech, którego Liz nie powinna zobaczyć.
- Przekonasz się.
Wchodząc po schodach usłyszała za sobą kroki.
- Michelle! Co ty tu robisz?
- Czekałam na ciebie. Chodź do mojego pokoju, chciałam żebyś mi pomogła…
Liz zesztywniała. Była dziś w miejscu tak słodkim, że starczy jej to na długie miesiące. Panna Morris zabrała jej bokserki z pająkiem. Michelle zniszczyła jej telefon. Odkryła, że w jej pokoju nie ma gniazdka telefonicznego, więc nie może połączyć się z Internetem. Omal nie udusiła się bułeczką. I nie mogła umyć naczyń! Nie, przesiadywanie w pokoju tego lukrowanego aniołka było ponad jej siły.
- NIE!
I podbiegła do swojego pokoju, zanim Michelle zdążyła coś powiedzieć, lub – co gorsze – nie pojawiła się zwabiona krzykiem panna Morris.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Madlen
Mała Złośnica



Dołączył: 28 Wrz 2005
Posty: 612
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: z szpitala dla normalnych inaczej

PostWysłany: Pią 13:30, 14 Kwi 2006    Temat postu:

O fajne.

Podoba mi sie ten dziadunio, który upiera się, zeby jego wnuczka była żołnierzem:D Choć ta pensja wydaje mi sie okropnie mało.. współczesna.

Ładnie piszesz. Lubię ten twój młodzieżowy styl, pomysł nawet dość oryginalny, a Liz choc trochę zbyt idealna nie można nie lubić.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Wyświetl posty z ostatnich:   
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Forum Puchonów ;) Strona Główna -> Opowiadania Wszystkie czasy w strefie EET (Europa)
Strona 1 z 1

 
Skocz do:  
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach


fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001, 2005 phpBB Group
Regulamin